.

.

Rozdział IV. Propozycja.

Wychodząc z klasy biologicznej niemal zderzyła się z chłopakiem, który wrócił się po zapomniany zeszyt. Trzymany w jej rękach napój z pluskiem wylądował na jej koszulce. Oburzona fuknęła i rzuciła w kierunku rówieśnika, barwne epitety na jego temat.
- Przepraszam za to. Mógłbym ci jakoś pomóc? – uśmiechnął się, unosząc kącik ust i odsłaniając rząd idealnie równych i białych zębów.
- Nie – ruda warknęła, chcąc jak najszybciej znaleźć się w pokoju. Miała nadzieję, że od razu po lekcjach pobiegnie do stajni. Teraz czekało ją mycie włosów i spranie z bluzki słodkiego napoju. Ledwie odpowiedziała, spojrzała na chłopaka. Jej oczy napotkały grafitowe tęczówki. Omiotła wzrokiem bruneta. Peter!, krzyknęła w myśli.
- Na pewno? – zapytał z troską.
- Na pewno – zawahała się. Miała tyle pytań, ale wszystkie brzmiały tak bezsensownie. Po prostu podejdzie do niego i powie „Peter! Wydaje mi się, że gdzieś cię widziałam, wiesz? Też tak uważasz?”. Odrzuciła te myśli. Najważniejsza teraz była stajnia i to, że szybko musiała tam iść - Przepraszam, ale śpieszę się do stajni. A przez to – wskazała na koszulkę – mam małe opóźnienie.
- Też tam zmierzam – uśmiechnął się – Może spotkamy się na dziedzińcu za chwilę? Poczekam na ciebie.
Emma zrobiła wielkie oczy, ale mimowolnie zgodziła się. Pobiegła do pokoju przebrać się, a po chwili z powrotem znalazła się na dziedzińcu z wielkim, kamiennym orłem. Peter siedział na ławce i przeglądał kartki książki, którą położył na kolanach. Gdy tylko ją zauważył, schował ją do plecaka i podszedł do rudej.
- Nie widziałem cię w Cavier’ze nigdy – przyznał, gdy szli przez most.
- Dopiero od dwóch tygodni tam jestem – potwierdziła, a po chwili dodała – Tyle, że przychodzę codziennie. To raczej powinnam powiedzieć, że ja cię nigdy tam nie widziałam.
- Ja tam jestem w trakcie lekcji zazwyczaj. W pierwszych tygodniach można sobie pozwolić na opuszczanie kilku godzin.
Szli przez chwilę w milczeniu. Słychać było tylko śpiew ptaków i szum lasów.
- Tak w ogóle to nie przedstawiłem ci się – chłopak przerwał ciszę – Peter McGramp.
- Emma Hightoon.
- Ładne imię.
- Nie sądzę – warknęła w odpowiedzi.
Po tych słowach Peter nie odezwał się już więcej. Dopiero, gdy wyszli na polanę ruda rozpoczęła rozmowę:
- Długo masz już Valentina?
- Pięć lat będzie w tym roku – zamyślił się - Dostałem go na dwunaste urodziny od wuja, który ma hodowlę arabów. Wiedział, że mam słabość do kasztanów.
- Rozumiem – kiwnęła głową. Ile ja bym dała za regularne odwiedzanie stajni, a Peter ma konia na własność, którego dostał w wieku 12 lat. A mój ojciec dalej uważa, że konie to straszna rzecz, pomyślała Emma.
Gdy weszli do stajni chłopak przyniósł sprzęt ogiera. Ze skrzynki wyjął szczotki i już miał się schować w boksie, gdy spytał się:
- Pojedziesz ze mną na przejażdżkę?
Propozycja była tak niespodziewana, że w pierwszych chwili ruda myślała, że się przesłyszała. Widok wyczekującego na odpowiedź Peter’a tylko utwierdził w ją przekonaniu, że dobrze słyszy. Zawahała się.
- Z wielką chęcią, ale nie mam swojego konia i nie za bardzo miałabym na kim pojechać.
- Nie ma sprawy – uśmiechnął się, a po chwili spojrzał w stronę kanciapy – Poczekaj chwilę.
Po tych słowach zniknął w pomieszczeniu. Usłyszała podniesione głosy, a po chwili Peter znów stanął przy niej.
- Niestety, na razie nie masz przydzielonego konia w szkółce, więc ta idiotka postanowiła nie pozwolić Ci ze mną nie pojechać – warknął.
- Nic nie szkodzi. Naprawdę. Mam dziś sporo do zrobienia w stajni.
Chłopak mruknął coś pod nosem, odwrócił się na pięcie i wszedł do boksu Valentina, trzaskając drzwiczkami. Emma stała przez chwilę zdziwiona, lecz po chwili skierowała się do kanciapy. Może ta przejażdżka była by dobrym pretekstem do zadania tych paru pytań, nurtujących ją praktycznie od początku szkoły? Potrząsnęła głową. Widoczne tak miało być. Odepchnęła od siebie te myśli i weszła do pomieszczenia. Od razu otuliło ją ciepło dochodzące z wnętrza, usłyszała głosy swoich przyjaciół.
- Cześć Emma! – powiedziała Mary
- Jak zdołałaś przekonać Petera, żeby Cię zabrał na przejażdżkę? – dopytywała Helen.
- Nijak. Sam to zaproponował.
Dziewczyny zrobiły wielkie oczy.
- Nie gadaj! – krzyknęła rozentuzjazmowana Ann – Ja z Megan od roku próbujemy go namówić na teren, ale on zawsze nam odmawia.
- Udaje niedostępnego – mrugnęła porozumiewawczo Megan.
- Skąd go znasz?
- Prawdę mówiąc to dziś pierwszy raz z nim gadałam – ruda postanowiła nie wspominać o dziwnym wrażeniu towarzyszącym jej od jakiegoś czasu, że kojarzy Petera – Wpadł na mnie, gdy wychodziliśmy z sali biologicznej. Oblał mnie moim napojem.
Dziewczyny zaczęły piszczeć. W tym czasie do kanciapy wszedł Rick.
- Co tu się dzieje? – uśmiechnął się na widok maślanych oczu jego koleżanek. Emma wzruszyła ramionami rozśmieszona całą sytuacją.
- Czyli rozumiem, że powinnam być zaszczycona daną mi propozycją?
Wszystkie zgodnie skinęły głowami.
- Zazdroszczę Ci okropnie!
- I współczuję jednocześnie – dorzuciła Connie – że nie mogłaś pojechać.
- No, no! – pisnęła Katherine.
- On jest taki cudowny!
- Taki męski!
- Te oczy!
- A jaki ma kaloryfer!
Tak zaczęło się wychwalanie urody Petera. Ruda wymieniła spojrzenia z równie zmieszanym Rickiem, który nie był zachwycony brakiem zainteresowania ze strony płci pięknej. Instruktorka pochwyciła zakłopotanie dzieciaków i w porę przerwała dyskusję.
- Connie, Katherine, Ann! Chyba teraz jeździcie, prawda? – fuknęła – Dlaczego Mona Lisa, Perfect i Black Rose nie są jeszcze gotowe?
W przeciągu paru chwil kanciapa zaczęła pustoszeć. Gdy Emma miała się wymknąć do stajni, panna Cilydy przywołała ją do siebie gestem dłoni.
- Emmo, przykro mi, że nie wyszła dzisiejsza przejażdżka, jednak dopiero widziałam raz jak jeździsz. Poza tym nie masz jeszcze swojego konia w szkółce.
- Ale naprawdę nic się nie stało. I tak dużo rzeczy muszę dzisiaj zrobić… - zaczęła się tłumaczyć, ale trenerka uśmiechnęła się tylko.
- Jeżeli już mowa o koniu dla Ciebie, to czas Ci go wreszcie przydzielić! Chodź ze mną.
Kobieta wyszła przed stajnię, kierując się w stronę padoków. Ciepłe, popołudniowe słońce leniwie wędrowało po niebie, otulając swym blaskiem soczystą trawę porastającą zbocza. Konie wyglądały jak małe punkciki, wtulone pomiędzy lasem, a białym płotem. Ruda musnęła drewniane ogrodzenie, po czym, w ślad za Grace, prześlizgnęła się pomiędzy belkami. W ich stronę zmierzała trójka dziewcząt, każda z nich trzymająca wielobarwny uwiąz. Tuż za nimi mozolnie szły konie – tarantowata, ośmioletnia klacz rasy Appaloosa o wdzięcznym imieniu Mona Lisa, kara piękność rasy fryzyjskiej Black Rose, która pomimo piętnastu lat na karku miała energię pięciolatka i najżywszy z całej trójki Perfect, wałach KWPN, skarogniady anioł, cudownie malowany na cztery nogi, o ogromnym sercu do skoków.
- Tak więc – panna Cilydy podjęła rozmowę, gdy tylko uczennice je minęły – parę koni w szkółce nie ma przydzielonych jeźdźców, a Ty – zerknęła na Emmę – nie posiadasz przydzielonego konia. Czy tak? – dziewczyna kiwnęła głową – Jako, że radzisz sobie na koniu pozwolę Ci wybrać sobie konia do jazdy. Co Ty na to? – nie czekając na odpowiedź zaczęła wymieniać potencjalnych kandydatów – Jako, że od tego roku wypisało się parę osób ze szkółki oraz zważywszy na fakt, że praktycznie wszyscy czwartoroczni przestali tu przychodzić, co notabene jest dziwne, no, ale cóż – egzaminy, masz do wyboru … yyy… - zawahała się na chwilę, wpatrując się w swoje palce – o kurczę! 9 koni. Fiu, fiu. Na pewno Cockey’a, tego gniadego ogiera, Black Sabbath’a, syna naszej fryzyki, Stradivariusa… A nie, chociaż nie, bo on dziś został przydzielony takiej pierwszorocznej… Bella Dona, Roseville, Moon, Rio de Janeiro, Infinity, choć ona zaraz będzie zaźrebiana, no i jeszcze został Gandalf, ale to shire do bryczki i sań, długo nie jeżdżony pod siodłem.
Ruda przypominała sobie właścicieli tych imion. Bella Dona była strasznie delikatną klaczą arabską o cudownej maści perlino i rybich oczach. Nosiła się z niewiarygodną gracją, a dosiąść się dawała nielicznym szczęśliwcom, których obdarzyła zaufaniem. Roseville była dość specyficznym i zadziornym kucem fiordzkim, która od razu ustawiała sobie każdego, kto na jej grzbiecie czuł się nie pewnie. Moona, czyli siwka, pamiętała bardzo dobrze. Rio de Janeiro był jednym z piękniejszych skarogniadych koni, które ruda widziała. Dumny i piękny koń rasy KWPN o szerokiej łysinie i dwóch krótkich skarpetkach, o mądrych oczach. Niezmiernie charakterny. Infinity była izabelowatą klaczą quarter horse, używaną wcześniej w westernie. Delikatna i piękna. Natomiast Gandalf był najbardziej kochanym misiakiem-wielkoludem w stajni. Kary, pięknie malowany na cztery nogi, z szeroką latarnią zaczynającą się między oczami, a potem figlarnie zakręcającą i oplatającą cały pysk.
- Chyba Moon byłby dla mnie odpowiedni.
- Tak coś przeczuwałam, że to jego wybierzesz – instruktorka uśmiechnęła się.
Emma odnalazła w stadzie siwka, który w tym samym momencie podniósł głowę. Spojrzał na nią przez ułamek sekundy, po czym odwrócił się, odszedł parę kroków i zajął się jedzeniem trawy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz