- Przepraszam za to. Mógłbym ci
jakoś pomóc? – uśmiechnął się, unosząc kącik ust i odsłaniając rząd idealnie
równych i białych zębów.
- Nie – ruda warknęła, chcąc jak
najszybciej znaleźć się w pokoju. Miała nadzieję, że od razu po lekcjach
pobiegnie do stajni. Teraz czekało ją mycie włosów i spranie z bluzki słodkiego
napoju. Ledwie odpowiedziała, spojrzała na chłopaka. Jej oczy napotkały
grafitowe tęczówki. Omiotła wzrokiem bruneta. Peter!, krzyknęła w myśli.
- Na pewno? – zapytał z troską.
- Na pewno – zawahała się. Miała
tyle pytań, ale wszystkie brzmiały tak bezsensownie. Po prostu podejdzie do
niego i powie „Peter! Wydaje mi się, że gdzieś cię widziałam, wiesz? Też tak
uważasz?”. Odrzuciła te myśli. Najważniejsza teraz była stajnia i to, że szybko
musiała tam iść - Przepraszam, ale śpieszę się do stajni. A przez to – wskazała
na koszulkę – mam małe opóźnienie.
- Też tam zmierzam – uśmiechnął
się – Może spotkamy się na dziedzińcu za chwilę? Poczekam na ciebie.
Emma zrobiła wielkie oczy, ale
mimowolnie zgodziła się. Pobiegła do pokoju przebrać się, a po chwili z
powrotem znalazła się na dziedzińcu z wielkim, kamiennym orłem. Peter siedział
na ławce i przeglądał kartki książki, którą położył na kolanach. Gdy tylko ją
zauważył, schował ją do plecaka i podszedł do rudej.
- Nie widziałem cię w Cavier’ze
nigdy – przyznał, gdy szli przez most.
- Dopiero od dwóch tygodni tam
jestem – potwierdziła, a po chwili dodała – Tyle, że przychodzę codziennie. To
raczej powinnam powiedzieć, że ja cię nigdy tam nie widziałam.
- Ja tam jestem w trakcie lekcji
zazwyczaj. W pierwszych tygodniach można sobie pozwolić na opuszczanie kilku
godzin.
Szli przez chwilę w milczeniu.
Słychać było tylko śpiew ptaków i szum lasów.
- Tak w ogóle to nie przedstawiłem
ci się – chłopak przerwał ciszę – Peter McGramp.
- Emma Hightoon.
- Ładne imię.
- Nie sądzę – warknęła w
odpowiedzi.
Po tych słowach Peter nie odezwał
się już więcej. Dopiero, gdy wyszli na polanę ruda rozpoczęła rozmowę:
- Długo masz już Valentina?
- Pięć lat będzie w tym roku –
zamyślił się - Dostałem go na dwunaste urodziny od wuja, który ma hodowlę
arabów. Wiedział, że mam słabość do kasztanów.
- Rozumiem – kiwnęła głową. Ile ja
bym dała za regularne odwiedzanie stajni, a Peter ma konia na własność, którego
dostał w wieku 12 lat. A mój ojciec dalej uważa, że konie to straszna rzecz,
pomyślała Emma.
Gdy weszli do stajni chłopak
przyniósł sprzęt ogiera. Ze skrzynki wyjął szczotki i już miał się schować w
boksie, gdy spytał się:
- Pojedziesz ze mną na
przejażdżkę?
Propozycja była tak
niespodziewana, że w pierwszych chwili ruda myślała, że się przesłyszała. Widok
wyczekującego na odpowiedź Peter’a tylko utwierdził w ją przekonaniu, że dobrze
słyszy. Zawahała się.
- Z wielką chęcią, ale nie mam
swojego konia i nie za bardzo miałabym na kim pojechać.
- Nie ma sprawy – uśmiechnął się,
a po chwili spojrzał w stronę kanciapy – Poczekaj chwilę.
Po tych słowach zniknął w
pomieszczeniu. Usłyszała podniesione głosy, a po chwili Peter znów stanął przy
niej.
- Niestety, na razie nie masz
przydzielonego konia w szkółce, więc ta idiotka postanowiła nie pozwolić Ci ze
mną nie pojechać – warknął.
- Nic nie szkodzi. Naprawdę. Mam
dziś sporo do zrobienia w stajni.
Chłopak mruknął coś pod nosem,
odwrócił się na pięcie i wszedł do boksu Valentina, trzaskając drzwiczkami.
Emma stała przez chwilę zdziwiona, lecz po chwili skierowała się do kanciapy.
Może ta przejażdżka była by dobrym pretekstem do zadania tych paru pytań,
nurtujących ją praktycznie od początku szkoły? Potrząsnęła głową. Widoczne tak
miało być. Odepchnęła od siebie te myśli i weszła do pomieszczenia. Od razu
otuliło ją ciepło dochodzące z wnętrza, usłyszała głosy swoich przyjaciół.
- Cześć Emma! – powiedziała Mary
- Jak zdołałaś przekonać Petera,
żeby Cię zabrał na przejażdżkę? – dopytywała Helen.
- Nijak. Sam to zaproponował.
Dziewczyny zrobiły wielkie oczy.
- Nie gadaj! – krzyknęła
rozentuzjazmowana Ann – Ja z Megan od roku próbujemy go namówić na teren, ale
on zawsze nam odmawia.
- Udaje niedostępnego – mrugnęła
porozumiewawczo Megan.
- Skąd go znasz?
- Prawdę mówiąc to dziś pierwszy
raz z nim gadałam – ruda postanowiła nie wspominać o dziwnym wrażeniu
towarzyszącym jej od jakiegoś czasu, że kojarzy Petera – Wpadł na mnie, gdy
wychodziliśmy z sali biologicznej. Oblał mnie moim napojem.
Dziewczyny zaczęły piszczeć. W tym
czasie do kanciapy wszedł Rick.
- Co tu się dzieje? – uśmiechnął
się na widok maślanych oczu jego koleżanek. Emma wzruszyła ramionami
rozśmieszona całą sytuacją.
- Czyli rozumiem, że powinnam być
zaszczycona daną mi propozycją?
Wszystkie zgodnie skinęły głowami.
- Zazdroszczę Ci okropnie!
- I współczuję jednocześnie –
dorzuciła Connie – że nie mogłaś pojechać.
- No, no! – pisnęła Katherine.
- On jest taki cudowny!
- Taki męski!
- Te oczy!
- A jaki ma kaloryfer!
Tak zaczęło się wychwalanie urody
Petera. Ruda wymieniła spojrzenia z równie zmieszanym Rickiem, który nie był
zachwycony brakiem zainteresowania ze strony płci pięknej. Instruktorka
pochwyciła zakłopotanie dzieciaków i w porę przerwała dyskusję.
- Connie, Katherine, Ann! Chyba
teraz jeździcie, prawda? – fuknęła – Dlaczego Mona Lisa, Perfect i Black Rose
nie są jeszcze gotowe?
W przeciągu paru chwil kanciapa
zaczęła pustoszeć. Gdy Emma miała się wymknąć do stajni, panna Cilydy
przywołała ją do siebie gestem dłoni.
- Emmo, przykro mi, że nie wyszła
dzisiejsza przejażdżka, jednak dopiero widziałam raz jak jeździsz. Poza tym nie
masz jeszcze swojego konia w szkółce.
- Ale naprawdę nic się nie stało.
I tak dużo rzeczy muszę dzisiaj zrobić… - zaczęła się tłumaczyć, ale trenerka
uśmiechnęła się tylko.
- Jeżeli już mowa o koniu dla
Ciebie, to czas Ci go wreszcie przydzielić! Chodź ze mną.
Kobieta wyszła przed stajnię,
kierując się w stronę padoków. Ciepłe, popołudniowe słońce leniwie wędrowało po
niebie, otulając swym blaskiem soczystą trawę porastającą zbocza. Konie
wyglądały jak małe punkciki, wtulone pomiędzy lasem, a białym płotem. Ruda
musnęła drewniane ogrodzenie, po czym, w ślad za Grace, prześlizgnęła się
pomiędzy belkami. W ich stronę zmierzała trójka dziewcząt, każda z nich
trzymająca wielobarwny uwiąz. Tuż za nimi mozolnie szły konie – tarantowata,
ośmioletnia klacz rasy Appaloosa o wdzięcznym imieniu Mona Lisa, kara piękność
rasy fryzyjskiej Black Rose, która pomimo piętnastu lat na karku miała energię
pięciolatka i najżywszy z całej trójki Perfect, wałach KWPN, skarogniady anioł,
cudownie malowany na cztery nogi, o ogromnym sercu do skoków.
- Tak więc – panna Cilydy podjęła
rozmowę, gdy tylko uczennice je minęły – parę koni w szkółce nie ma przydzielonych
jeźdźców, a Ty – zerknęła na Emmę – nie posiadasz przydzielonego konia. Czy
tak? – dziewczyna kiwnęła głową – Jako, że radzisz sobie na koniu pozwolę Ci
wybrać sobie konia do jazdy. Co Ty na to? – nie czekając na odpowiedź zaczęła
wymieniać potencjalnych kandydatów – Jako, że od tego roku wypisało się parę
osób ze szkółki oraz zważywszy na fakt, że praktycznie wszyscy czwartoroczni
przestali tu przychodzić, co notabene jest dziwne, no, ale cóż – egzaminy, masz
do wyboru … yyy… - zawahała się na chwilę, wpatrując się w swoje palce – o kurczę!
9 koni. Fiu, fiu. Na pewno Cockey’a, tego gniadego ogiera, Black Sabbath’a,
syna naszej fryzyki, Stradivariusa… A nie, chociaż nie, bo on dziś został
przydzielony takiej pierwszorocznej… Bella Dona, Roseville, Moon, Rio de
Janeiro, Infinity, choć ona zaraz będzie zaźrebiana, no i jeszcze został
Gandalf, ale to shire do bryczki i sań, długo nie jeżdżony pod siodłem.
Ruda przypominała sobie
właścicieli tych imion. Bella Dona była strasznie delikatną klaczą arabską o
cudownej maści perlino i rybich oczach. Nosiła się z niewiarygodną gracją, a
dosiąść się dawała nielicznym szczęśliwcom, których obdarzyła zaufaniem.
Roseville była dość specyficznym i zadziornym kucem fiordzkim, która od razu
ustawiała sobie każdego, kto na jej grzbiecie czuł się nie pewnie. Moona, czyli
siwka, pamiętała bardzo dobrze. Rio de Janeiro był jednym z piękniejszych
skarogniadych koni, które ruda widziała. Dumny i piękny koń rasy KWPN o
szerokiej łysinie i dwóch krótkich skarpetkach, o mądrych oczach. Niezmiernie
charakterny. Infinity była izabelowatą klaczą quarter horse, używaną wcześniej
w westernie. Delikatna i piękna. Natomiast Gandalf był najbardziej kochanym
misiakiem-wielkoludem w stajni. Kary, pięknie malowany na cztery nogi, z szeroką
latarnią zaczynającą się między oczami, a potem figlarnie zakręcającą i
oplatającą cały pysk.
- Chyba Moon byłby dla mnie
odpowiedni.
- Tak coś przeczuwałam, że to jego
wybierzesz – instruktorka uśmiechnęła się.
Emma odnalazła w stadzie siwka,
który w tym samym momencie podniósł głowę. Spojrzał na nią przez ułamek
sekundy, po czym odwrócił się, odszedł parę kroków i zajął się jedzeniem trawy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz