Słońce powoli chyliło się ku
zachodowi. Emma odłożyła siodło na wieszak i rozmasowała ręce. Wzięła osprzęt
jednego z koni, a po chwili skierowała się do boksu. Wyciągnęła szczotki, po
czym zaczęła czyścić złotą sierść El Dorad’a. Nikt nie miał wątpliwości,
dlaczego ten ogier takie właśnie dostał imię – wyglądał jak figurka, wykonana z
czystego i lśniącego złota, która została zabrana z tego mistycznego miasta
Asteków. Sprawnie go osiodłała. Wyprowadziwszy go na zewnątrz stajni, Emma
delikatnie oparła się o jego pierś. Pod naciskiem odruchowo się cofnął, ale
wkrótce przymknął oczy i ugiął tylną nogę. Chwilę później pojawiła się
dziewczyna w czarnych bryczesach, niebieskiej koszulce polo i idealnie
związanych w długi warkocz blond, praktycznie białych włosach. Podziękowała jej
uśmiechem. Odebrała od niej wodze i zaprowadziła ogiera na przestronny maneż, z
idealnym piaskiem kwarcowym, który sprawiał wrażenie nieużywanego, tyle co
oddanego do użytku. Dziewczyna poprawiła popręg i leciutko odbiła się od ziemi,
wskakując z gracją w siodło. Instruktorka wypowiedziała parę słów, których Em z
tej odległości nie usłyszała. Ruda odwróciła się na pięcie i wróciła do
pomagania.
Minęły już dwa tygodnie od słownej
umowy z panem Deesmoond’em. Codziennie po szkole przychodziła do stajni i
starała się wykonywać powierzane jej zadania z jak najlepszym wynikiem. Bardzo
się starała, żeby zauważyli i polubili ją ludzie z tego otoczenia. Następnego
dnia po pierwszym odwiedzeniu stadniny poznała pozostałych stajennych, dwie
kobiety – Mary i Helen, oraz mężczyzn – Tom’a, David’a i nieobecnego wtedy, bo
przebywającego na urlopie George’a, a także instruktorkę jazdy konnej pannę
Grace Cilydy. Wszystkich bardzo polubiła. Dowiedziała się też, że poza szkółkowymi
końmi są tylko trzy prywatne. Amaretto VII – siwy ogier andaluzyjski
instruktorki, klacz również andaluzyjska Casablanca należąca do jednej z
uczennic oraz ogier czystej krwi arabskiej Valentino, który należał do Peter’a
McGramp’a. Może tak jakoś go złapię i dowiem się skąd go kojarzę, przemknęło
rudej przez myśl.
Poza oczywistymi pracownikami w
stajni pomagały również dziewczyny ze szkoły. Z pierwszego roku były Katherine
i Connie, z drugiego były tylko ona i Ann, a z trzeciego Megan, Austin i Rick.
Nie widziała się z żadnym z nich, jedynie raz, czy dwa przed oczami mignęła jej
Lilly. Z tego co pamiętała to siostrzenica nieobecnego stajennego George’a,
który lada chwila miał wrócić z urlopu po złamaniu nogi. Przez ostatni czas zaklimatyzowała
się w stajni i już powoli rozpoznawała konie. Wszystkie były cudowne, ale do
gustu przypadł jej siwy wałach KWPN Moon oraz Rio de Janeiro, skarogniady ogier
KWPN. Równie śliczny, co niebezpieczny był także Picasso. Poza tym jej serce
podbiła Mona Lisa swym łagodnym usposobieniem, tą ufnością, którą pałała do
większości osób oraz oczywiście swą tarantowatą maścią.
Natomiast w szkole nie szło jej w
łapaniu przyjaźni tak jak w stajni. Ruda mało odzywała się na lekcjach, przez
większą część czasu siedziała nieobecna, patrząc się w okno lub rysując w
szkicowniku konie. Nie śpieszyło jej się do zaprzyjaźniania się z różnymi
osobami. O wiele bardziej i częściej myślała nad tym co dziś będzie musiała
zrobić w Cavier’ze. Słuchała nauczycieli i skrupulatnie zapisywała notatki, ale
przerwy spędzała niedaleko swojej szafki, szkicując w notatniku. Gdy wracała do
pokoju Alice nie było. Dziewczyna pojawiała się tam strasznie rzadko, zazwyczaj
przychodziła, gdy naprawdę czegoś potrzebowała. Kładła się koło 3, a znikała
przed 6 nad ranem. Wszystko działało na korzyść Emmy, bo w sumie nie za bardzo
wiedziała jak ma się przy niej zachowywać. Najlepsze było milczenie, które
mogła poświęcić na czytanie książki, rysowanie bądź uczenie się. Nauczyciele z
lekcji na lekcję zaczęli wymagać co raz więcej. Obawiam się, że co raz rzadziej
będę na stajni, pomyślała Em z goryczą. Powolutku dni stawały się co raz
krótsze. Jak to w Anglii zazwyczaj bywa, przybywało deszczy, choć nie brakowało
przejaśnień.
- Będę w czymś jeszcze potrzebna?
– rzuciła do stajennych, gdy weszła do kanciapy. Mary i Helen krzątały się przy
kuchence, a Tom oraz Frank siedzieli na krzesłach dyskutując zawzięcie na temat
kopyt. Gdy dziewczyna weszła do środka przerwali na chwilę by przecząco machnąć
głowami, a po chwili powrócili do tematu.
- Oczywiście, że tak – zaśmiała
się Mary – Jesteś mi potrzebna do wypicia herbaty – sięgnęła po czajnik, który
zaczął gwizdać. Zdjęła go z palnika i zaczęła rozlewać wody do kubków – Jaką
piszesz? Mamy owocową, dokładniej jakąś malinową, zieloną, czarną, białą…
- A tęczowa jest? – zaśmiała się
Helen.
Mary fuknęła na nią, ale również
nie mogła powstrzymać uśmiechu.
- Zwykłą poproszę, o ile to nie
problem – poprosiła Emma.
- Oczywiście, że nie – stajenna
machnęła ręką i podała jej kubek.
Ruda ujęła go w zimne dłonie.
Ogrzała się chwilę i zaczęła pić. Ciepły płyn wypełnił jej przełyk rozgrzewając
od środka. Herbata była odrobinę za ciepła, ale dziewczyna całkowicie nie
zwracała na to uwagi. Uważnie przysłuchiwała się rozmowie Toma i Franka,
których temat zszedł z końskich kopyt, na Picassa.
- Słyszeliście, że dyrektorka chcę
go … - zawiesił głos, a wskazującym palcem przejechał sobie po szyi.
Helen odstawiła kubek z przejęcia,
omal nie rozlewając zawartości.
- Nie może!
- Problem w tym, że ma do tego
pełne prawo – Frank wzruszył ramionami – Jeżeli by chciała mogłaby w jednej
chwili nas wszystkich wyrzucić z pracy, a konie wysłać na mięso.
- Czego oczywiście nie zrobi –
dokończyła szybko Mary.
- Oczywiście, że nie – pan
Deesmoond zamyślił się na chwilę – Mam przynajmniej taką nadzieję. Chodzi mi o
to, że nikt nie może jej tego zabronić, niestety.
- Przecież można go uratować –
odezwała się Emma, siedząca do tej pory cicho. Wszystkie twarze skierowały się
w jej stronę – Nie wierzę, żeby był taki celowo. Wszelkie złe zachowania koni
mają gdzieś swoją przyczynę, one nie robią tego umyślnie czy na złość.
- Ale co zrobisz w przeciągu dwóch
miesięcy?
Ruda wzruszyła ramionami. Niby co
miała zrobić? Porwać go i umieścić jak najdalej? To była by głupota, a praca
tutaj, pod oknami dyrektorki nie dawałaby takich efektów jakich by chciała.
- Możemy mieć tylko nadzieję, że
McFenefeel nie sfinalizuje tej sprawy, a Pic będzie sobie spokojnie siedział na
tyłach stajni.
Emma kiwnęła głową. Na ten moment
to jedyne logiczne posunięcie. Odstawiła kubek, podziękowała za herbatę i
wyszła na zewnątrz. Słońce schowało się za linią drzew. Momentalnie zrobiło się
chłodno, więc dziewczyna szczelnie opatuliła się bluzą, a ręce wsadziła głęboko
do kieszeni. Ciarki ją przechodziły, gdy przypomniała sobie o nieszczelnej
szopie za tylnymi drzwiami stadniny.
Ruda szybko zjawiła się w pokoju i
po długiej i ciepłej kąpieli wskoczyła do łóżka, zmęczona całym dniem, nie
zważając, że na biurku czekają na nią nieodrobione prace domowe.
Zajęcia minęły Emmie dość szybko, szczególnie,
że piątek był dniem z najmniejszą liczbą godzin. Poza tym piątek równał się z
tym, że będzie miała okazję dłużej pobyć w stajni. Miała dziś zamiar
porozmawiać z panną Cilydy o ewentualnych jazdach. Cavier jest stadniną
ogólnodostępną dla uczniów internatu, ale za jazdy z instruktorem trzeba
płacić. Jako, że rodzice wysyłają rudej tylko „wymagane” pieniądze na
ewentualne, miesięczne wydatki nie mogła sobie pozwolić na wydawanie ich na
jazdy, które były dość drogie. Nie miała serca pytać rodziców o więcej, szczególnie,
że wiedziała, iż w aktualnej sytuacji ledwo wiążą koniec z końcem, a sam
Internat dużo ich kosztuje. Miała nadzieję, że instruktorka pozwoli jej na parę
jazd za pomoc jaką zaoferowała.
Pobiegła do pokoju. Przepakowała
szkicownik ze szkolnej torby, do drugiej gdzie wrzuciła także wodę, kanapki i
parę innych rzeczy, które zawsze zabierała do stajni. Spryskała się sprayem na
owady, a długie, płomienne loki związała w luźny warkocz, który zawsze spadał
na jej plecy. Wybiegła z pokoju, mijając w drzwiach Alice. Zeskakiwała co dwa,
trzy stopnie ze schodów, omal nie wpadając na grupkę dziewcząt, które akurat
kierowały się w stronę przeciwną niż ona. Rzuciła im ciche „przepraszam”, ale nie zawracając sobie
zbytnio nimi głowy pomknęła na dziedziniec.
Niecałe dziesięć minut później
była już w stajni. Podeszła do swojej szafki, która została jej przydzielona.
Szybko przebrała się w roboczy strój – dżinsy, znoszone i przetarte trampki,
zwykłą, czarną koszulkę z kolorowym nadrukiem i lawendową bluzę, która kojarzyła
jej się z mamą i cudownymi chwilami spędzonymi u babci w Hiszpanii.
- Emma! – usłyszała wołanie w
stajni. Wychyliła się zza drzwi, a na korytarzu ujrzała pannę Cilydy.
Uśmiechnęła się do niej i pomachała – Tu jesteś! Mignęłaś mi przed oczami, a
później już cię nie widziałam. Robisz coś teraz?
- Nie – pokręciła przecząco głową
– A przynajmniej tak mi się wydaje. Nie byłam jeszcze u pana Deesmoond’a, więc
mogę się mylić.
- W takim razie nic nie musisz
robić. Przez ostatnie dwa tygodnie bardzo nam tu pomogłaś. Chciałabyś wsiąść na
konia?
Ruda odruchowo skinęła głową.
Spojrzała na Grace ze zdziwieniem i niedowierzaniem. O to samo miała się pytać!
Serce zabiło jej mocniej. Nagle kolana się pod nią ugięły. A co jak sobie nie
poradzę?, zabrzmiało jej w głowie. Odepchnęła tą myśl jak najdalej potrafiła i
ponownie skupiła się na słowach instruktorki.
- W takim razie leć po… hmm…
najlepszy będzie Stradivarius.
Emma próbowała sobie przypomnieć
konia, który był właścicielem tego imienia. Przed oczami stanął jej mocnej
budowy wałach rasy haflinger. Bardzo ogierzył, mimo że już dawno był
wykastrowany. Pomimo już swoich lat dalej galopował po pastwisku, bawiąc się
niczym źrebak. Dziewczyna skrzywiła się na samą myśl jazdy na nim. Podobno
dobrze koryguje błędy początkujących, jednak nie przekonywała ją myśl, że
podczas jazdy będzie mogła praktycznie odpychać się nogami od ziemi. Może
przesadziła, ale Varius był wyjątkowo niski jak na przedstawiciela tej rasy.
Poza tym doszły ją słuchy, że wałach jest dość niewygodny.
- Nie mogłabym na Moon’ie? – ruda
spróbowała przekonać instruktorkę, nie wierząc w swoje siły.
Panna Cilydy zamyśliła się, ale po
chwili zgodnie skinęła głową. Em pobiegła do siodlarni, ale w połowie kroków
zatrzymała się i weszła do kanciapy. Z torby wyciągnęła kraciaste bryczesy
mamy. Nigdy nie miała okazji ich założyć, ale obecny moment wydawał się
idealny. Szybko się przebrała, a po chwili przejrzała się w lustrze. Zielona
kratka kontrastowała się z płomiennymi włosami. Zieleń była w podobnym odcieniu,
co kolor jej oczu, dlatego tak uwielbiała wszystko w takich kolorach. Mama od
zawsze jeździła konno, aż do narodzin córki. Później przestała, od czasu do
czasu odwiedzając tylko te, które posiadała babcia rudej. Emma uśmiechnęła się
do siebie i szybkim krokiem wyszła z kanciapy. Z siodlarni przyniosła sprzęt
wałacha. Szybko go wyczesała, a później osiodłała. Moon nie stawiał oporów, więc
wszystkie zabiegi pielęgnacyjne odbyły się sprawnie.
Chwilę później kopyta i sztyblety
zadźwięczały na żwirze. Gdy znaleźli się na maneżu, dołączyła do nich
instruktorka. Em poprawiła toczek na głowie, wsunęła lewą stopę w strzemię i
lekko odbiła się od ziemi. Przerzuciła nogę na drugą stronę i pewnie usiadła w
siodle. Odetchnęła głęboko. Brakowało jej spoglądania na świat z tej
perspektywy. Targały nią mieszane uczucia. Cieszyła się z tego, co właśnie się
działo, ale jednocześnie była przepełniona odpychającym wrażeniem, że nic jej
nie wyjdzie. Siwek zastrzygł uszami, gdy ruda dała mu sygnał łydkami do stępa.
Panna Cilydy stanęła na środku ujeżdżalni i nakazała poprawę dosiadu, a także
pokazała jej parę ćwiczeń rozgrzewających. Chwilę później koń przyśpieszył, a
ruda co jakiś czas zmieniała kierunek. Zwinnie go zebrała, ku wyraźnemu
zadowoleniu Grace.
Po około trzydziestu minutach
instruktorka zaproponowała galop. Emma usiadła pewniej w siodle, lewą nogę
docisnęła do popręgu, a drugą ułożyła nieco dalej. Moon bez problemu
zagalopował. Ruda uwielbiała ten moment. Do jakiś czas dodawała wałachowi
łydkę, miarowo go przyśpieszając. Zwolniła do stępa, a panna Cilydy kiwała
głową z aprobatą.
- Całkiem nieźle ci idzie, jak na
pierwszy raz. Jestem dumna, że będę mogła cię uczyć – powiedziała, gdy Em
podjechała do niej, nieco zdyszana.
Ruda uśmiechnęła się na myśl o
pochwale, a po chwili przyjęła niezdecydowany wyraz twarzy. Jak to „będę mogła
cię uczyć”?, zamyśliła się.
- Nie bardzo rozumiem – wyznała.
- Będę się niezmiernie cieszyć,
jeśli dołączysz do naszej szkółki.
Emma zrobiła duże oczy i z
niedowierzaniem skinęła głową, próbując ukryć zdziwienie. Szybko kiwnęła głową,
jakby Grace miała za chwilę się rozmyślić.
Po rozsiodłaniu i wyczyszczeniu
wałacha dziewczyna bezdźwięcznie przemknęła się na tyły stajni. Rozejrzała się
dookoła w poszukiwaniu kogoś, kto mógłby ją zobaczyć, ale z satysfakcją nikogo
nie ujrzała. Przypomniała sobie słowa stajennego, który prosił ją, aby nie szła
do Picassa. Zignorowała dane słowo Frankowi, po cichu podchodząc do ogiera. Tym
razem stał na swoim niewielkim wybiegu. Rżał i denerwował się, próbując wyłamać
płot okalający jego nędzny padok. Picasso był najpiękniejszym koniem, jakiego
do tej pory spotkała. Miał duże i mądre oczy, pełne ganasze, a także prosty
pysk, pełne chrapy. Napisać o podbródku i wardze. To wszystko
składało się na jakiegoś konia, który nie ma w naturze bycia złośliwym, czy
agresywnym. Nie mogła zrozumieć, dlaczego tak się zachowuje.
Nagle usłyszała pogwizdywanie pana
Deesmoond’a. Szybko schowała się za krzakami, które rosły tuż obok wejścia.
- Czas wracać kochany, do siebie –
na te słowa koń zaczął rżeć, przebierać nogami. Próbował nawet zagalopować,
lecz wielkość padoku mu na to nie pozwalała – Cichutko! No, już. – ogier wpadł
do szopy omal nie wyrywając dziury w przeciwległej ścianie. Szybko zajął się
jedzeniem, co stajenny wykorzystał na zamknięcie boksu.
Pogwizdując, wrócił do stajni.
Ruda odczekała chwilę, upewniając się, że Frank już tu nie wróci. Wycofała się
i szybkim krokiem skierowała się do zamku. Historia z koniem zamkniętym w szopie
nie dawała jej spokoju. Za wszelką cenę chciała odkryć przyczynę takiego
zachowania Picassa.
Wszystko wirowało, a wszechobecna
ciemność oblewała małą i niezdarną postać, która leżała pośrodku pokoju. Ból.
Dziewczyna chciała krzyczeć, lecz dławiła się tylko kawałkiem materiału, który
zakrywał jej usta. Po policzkach spływały łzy, a gdzieś w oddali słychać było
przytłumiony, chrapliwy śmiech, jakby dochodził zza ściany. Jednocześnie był
tak donośny, jakby dźwięczał tuż przy uchu. Za oknem szalała burza, ciągle było
słychać jej mroczne krople uderzające o szyby. Nagle jasna błyskawica przeszyła
niebo, pozwalając choć na chwilę dojrzeć wnętrze pokoju. Nie znajdowało się tam
nic poza dziewczyną i stojącym kilka kroków za nią mężczyzną. Łypał na nią wzrokiem
spod maski zakrywającej całą jego twarz, z małymi dziurami by świdrujące
czerwone oczy mogły rejestrować wszystko dookoła. Dziewczyna skręcała się z
bólu, próbowała tamować rany na udach, brzuchu i rękach, co powodowało tylko
większy krwotok. Cięcia były zbyt głębokie, by cokolwiek mogło ją uratować.
Mężczyzna dobrze o tym wiedział, dlatego triumfalnie się śmiał. Szloch wypełnił
salę. Brzmiał przez parę minut, aby po chwili ustać. Szamocąca się do tej pory
postać przestała się ruszać.
Nagle sceneria się zmieniła.
Czarne ściany raptownie ustąpiły ciemnozielonym liściom i mlecznym różom. Sufit
odsłonił burzowe niebo, a czarno-białe kafelki brązową ziemię z plączącymi się
pędami, które wyglądały niczym węże, czyhające na jeden nieostrożny krok
ofiary. Pośrodku jednego z korytarzy stała dziewczyna o rudych włosach. Z ran
na jej ciele sączyła się krew. Dziewczyna uciekała, dotykając róż, które
momentalnie zmieniały swój kolor na bordowy. Potykała się o pnącza, raniąc
swoje stopy kolcami. Nie zważała jednak uwagi na ból, bo gdzieś tam czaił się
On. Czerwone oczy śledziły każdy jej ruch, a gadzi język prześlizgiwał się po
kłach. Jego śmiech wypełnił powietrze. Dziewczyna szukała wyjścia, jednak na
próżno. Z nieba posypał się deszcz, który pozornie miał dać ukojenie, a wręcz
przeciwnie – palił rany kwasem. Wyła z bólu, łzy mieszały się z deszczem, a On
był co raz bliżej.
Wtem na końcu ujrzała światło.
Zebrała ostatnie siły i zmusiła się do wyczerpującego biegu. Pomimo pokonanych
kroków, wyjście z labiryntu zaczęło się oddalać. Usłyszała głos
- Nie powinnaś była mu ufać –
morderca szepnął jej do ucha nim wbił sztylet w jej plecy – Byłaś naiwna –
jaszczurzy język przejechał po jej szyi, zostawiając ślad. Przekręcił nóż,
wywołując ostatni jęk ofiary, po czym wyjął broń i pchnął martwe ciało na
ziemię. Wytarł ostrze o swoje skórzane rękawiczki, kierując się do wyjścia z
labiryntu. Zaniósł się śmiechem, który zawisł w powietrzu i był wyczuwalny
długo po zniknięciu mężczyzny w świetle. Dało się wyczuć duszący zapach róż i
krwi.
Ruda krzyknęła przeraźliwie,
zrywając się jednocześnie z łóżka. Czuła okropny ból w plecach, między
łopatkami. Zdrętwiały jej dłonie, a ciało zalane było potem.
- Koszmar? – mruknęła Alice
siedząca na parapecie, wpatrująca się w nocne niebo.
- Tak – potwierdziła Emma,
szukając zegarka, którego zrzuciła z nocnej szafki. Wskazywał 3:49.
Dopiero teraz spojrzała na
współlokatorkę, która siedziała tuż nad jej łóżkiem.
- A co Ty robisz? – Alice
wyglądała, jakby miała zaraz gdzieś wychodzić.
- Podziwiam widoki – odparła
beznamiętnie – Czasem lubię oglądać tą czerń panującą na zewnątrz.
- To czemu nie wzięłaś sobie łóżka
pod oknem, skoro i tak tu bywasz?
- Bo tak – warknęła Alice.
Ruda postanowiła nie drążyć
tematu, brunetka była dość specyficzną osobą, robiącą nie koniecznie normalne
rzeczy – choćby kładzenie się spać przed trzecią w nocy i wstawanie po godzinie
tylko po to by posiedzieć na parapecie.
Emma poszła do łazienki obmyć
twarz. Przyjrzała się swojemu odbiciu. Nie wyglądała za ciekawie. Podkrążone
oczy od nie wyspania, przez koszmary, które męczyły ją prawie co noc.
Zmierzwione włosy, które przeczesała palcami. Odkręciła kran i nabrała wody w
ręce, ochlapując twarz. Gdy podniosła głowę, omal nie krzyknęła. Przerażona
wybiegła z łazienki, łapiąc w locie ręcznik.
Na półce koło lustra leżała
bordowa róża, o ciemnozielonej łodydze, upstrzona wieloma kolcami.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz