Widok zapierał dech w piersi.
Rozpościerająca się zieleń, przecinana małymi, niebieskimi plamkami. Wolność.
Tylko to przychodziło jej do głowy na ów widok. Szkoda, że mącił ją wysoki mur
z czarnej cegły, okalający zamek, kategorycznie zabraniający z tej wolności
korzystać.
Co ona najlepszego zrobiła?
Przyjechała do miejsca, którego kompletnie nie znała, nie chciała znać. W
Londynie było to znajome ciepło, którego doznawała za każdym razem, gdy była w
obecności przyjaciół. A teraz? Bała się. Nie wiedziała co ma zrobić, a cała
sytuacja miażdżyła ją od środka, powodowała okropny ból brzucha. Teraz, gdy
stała w zimnym, pustym pomieszczeniu szpitalnym, jej wątpliwości wróciły ze
zdwojoną siłą, jak zwykle, kiedy pozostawała ze swoimi myślami sam na sam.
Jej rozmyślenia przerwał dźwięk
otwieranych drzwi wejściowych. Do pokoiku wślizgnęła się pielęgniarka. Młoda
kobieta wydawała się frunąć nad posadzką, nie dotykając ziemi. W mgnieniu oka
znalazła się przy Emmie, prezentując na srebrnej tacy przeróżne tabletki,
syropy, strzykawki i inne medyczne przedmioty.
- Jak się czujesz? – spytała z
troską.
- Dobrze – skłamała.
- Połóż się. Przeziębisz się
stojąc przy oknie – mówiąc to odprowadziła ją do łóżka, po czym wróciła się do
poprzedniego miejsca by zamknąć okiennice.
- Ile tu jeszcze zostanę?
- Wszystko zależy od tego jak się
będziesz czuła.
- Ale ja się dobrze czuję! – odpowiedziała
szybko – To … tylko stres.
- Też tak podejrzewam –
pielęgniarka skinęła głową – Aczkolwiek na ten moment musisz tu zostać. Jeśli
jutro Twój stan się poprawi być może będziesz mogła wrócić do swojego pokoju.
Ta myśl w jakiś sposób rozjaśniła
myśli Emmy. W sumie nawet nie znam mojej współlokatorki, pomyślała z goryczą.
Przekręciła się na bok, przymknęła powieki i już po chwili zapadła w bardzo
płytki sen. Śniła o zamku i o labiryncie, z którego nie mogła uciec. Porastały
go róże, z niewiarygodnie długimi kolcami. Zagradzały jej drogę, raniły ją w
odkryte części ciała, targały ubranie i plątały włosy. Uciekała przed kimś w
czarnej pelerynie. Nie mogła dostrzec jego twarzy, ciągle skrywanej w mroku.
Ilekroć myślała, że mu się wymknęła, on czekał na nią za zakrętem. Obudziła się
z krzykiem, bojąc się znowu zapaść w ten koszmar. Za oknem szalała burza, a
granatowe niebo co jakiś czas przecinała błyskawica.
Promienie słońca wpadły do sali,
gdzie już panował gwar. Lekarze i pielęgniarki krzątali się po Skrzydle
Szpitalnym, wyraźnie czymś zaintrygowani. Emma podniosła się na łokciach,
oglądając biegające osoby w białych fartuchach.
- Siostro? – spytała do jednej z
kobiet stojących niedaleko niej.
- Tak? – podeszła odłączając się
od koleżanek – W czym Ci mogę pomóc?
- Kiedy będę mogła stąd wyjść? –
ruda odpowiedziała pytaniem na pytanie.
- Nie wiem… - wzruszyła ramionami,
po czym szybko zmieniła temat – Jak się czujesz? – spytała z wymuszonym i
ironicznym uśmiechem.
- Dobrze. Według mnie mogę już
opuścić Skrzydło.
- Nie mnie o tym decydować. Lekarz
za niedługo do Ciebie przyjdzie – odpowiedziała oschle.
- Zołza – Emma mruknęła pod nosem.
- Co tam mamroczesz? – warknęła.
- Nic, nic.
Pielęgniarka spojrzała na nią spod
przymrużonych oczu. Po chwili odwróciła się na pięcie i szybko oddaliła się od
Emmy, by kontynuować przerwane pogaduszki.
Nie czekając na lekarza, ruda
wyskoczyła z łóżka i podbiegła do okna. Przemknęła cicho, między regałami z
lekami, po czym oparła się o zimny kamień, by raz jeszcze spojrzeć na
przepiękny las, który rozpościerał się tuż za murami. Po burzy szalejącej
zeszłej nocy nie było śladu.
- Emma Hightoon! – mocny, męski
głos wypełnił salę. Dziewczyna odszukała wzrokiem źródło słów. Wśród białych
kitli nie rozpoznawała lekarza. Wkrótce pielęgniarka popchnęła ją, a Emma omal
nie wpadła na mężczyznę. Przed nią stał dość obszerny lekarz w białym fartuchu,
ze stetoskopem zawieszonym na szyi. Był łysy, posiadał jedynie fantazyjnie
zakręcony wąs.
- Tu jesteś – powiedział pogodnie.
Zachowywał się diametralnie inaczej niż reszta osób na tej sali – Mam wyniki
badań – pomachał kartką - Dobre wieści – wracasz do szkoły! Zostało ci jeszcze
parę dni do rozpoczęcia roku szkolnego, więc nie będziesz mieć żadnych
zaległości. Jedynie z gimnastyki, bo przez pierwszy tydzień nie będziesz na nią
uczęszczać, a w późniejszych terminach będziesz zwolniona z niektórych ćwiczeń
by zminimalizować ryzyko utraty przytomności – spojrzał na jej łóżko, a później
ponownie na nią, uśmiechając się szeroko, przez co jego wąs tylko bardziej się
zakręcił – Masz minimalną niewydolność serca, przez co może to skutkować
omdleniami, ale nie jest to groźne, czy niebezpieczne. Z wiekiem powinno minąć.
- Rozumiem. Dziękuję – ruda
odwzajemniła uśmiech.
Zabrawszy wszystkie rzeczy, które miała,
czyli papcie, bluzę i kubek wróciła plątaniną korytarzy i schodów do Wschodniej
Wieży, do części przeznaczonej dla dziewcząt. Bez problemu znalazła swój pokój,
choć nigdy w nim nie była. Gdy otworzyła drzwi do nosa od razu dostał się
intensywny zapach róż i krwi. Odór był tak mocny, że do oczu zaczęły jej
napływać łzy. Bez wahania podeszła do okna i otworzyła je. Drewniane framugi
zatrzaskały, a dawno nieużywane zawiasy skrzypnęły przeraźliwie.
- Co do..? – z łazienki wyłoniła
się wysoka dziewczyna o przeraźliwie białej twarzy, prostych, czarnych włosach,
okalających kwadratową twarz. Była ubrana jak Gotka – na długich nogach
idealnie leżały czarne spodnie, do połowy łydek odznaczały się glany, a
kształtne piersi okalał gorset wiązany białą nitką. Na szyi połyskiwały
krzyżyki i inne zawieszki z symbolami, których ruda nie znała. Jedyną kolorową
rzeczą w jej ubiorze były czerwone i pełne usta. Emma w porównaniu do niej –
odziana tylko w kraciastą piżamę i za dużą bluzę, wyglądała co najmniej mizernie.
Dziewczyna skrzyżowała ręce na piesi i uniosła jedną brew, czekając na
wyjaśnienia dotyczące nagłego wparowania do jej pokoju.
- Eee… jestem Emma Hightoon, jak
mniemam będziemy współlokatorkami – wyciągnęła ku brunetce rękę.
- Ah to Ty. Myślałam, że chociaż w
tym roku trafię na kogoś … uh – zlustrowała ją od stóp do głów –
normalniejszego. Alice Rooth – dodała po chwili – zignorowała gest ze strony
rudej, obróciła się na pięcie i gdy miała już wychodzić rzuciła – Ty śpisz pod
oknem – po czym zatrzasnęła drzwi od pokoju, aż zad framugi posypał się tynk.
Emma stała przez chwilę z
otwartymi ustami, nie za bardzo wiedząc co ma zrobić.
- No to najbliższe dziesięć
miesięcy zapowiada się wręcz cudownie - mruknęła pod nosem.
Ruda czuła się nieswojo przez cały
pierwszy dzień w szkole. Co chwilę przedstawiała się nowym osobom, imiona jej się
myliły. Twarzy było po prostu za dużo. Kontynuowała profil, jaki wybrała w
londyńskim liceum – z rozszerzeniem biologiczno-chemicznym. Jako drugi język
wybrała hiszpański – uwielbiała go od dziecka. Jej mama zabierała ją często do
babci, która mieszkała w Hiszpanii, stąd też pochodziła jej rodzicielka. Jej
ojciec jest anglikiem, a poznali się we Francji, dokładniej w Paryżu, wpadając
na siebie w lasku bulońskim, od razu zakochując się w sobie na zabój. Gorąca,
lecz krótka miłość zaowocowała dzieckiem i lawiną kłótni. Tuż po narodzinach
rudej Jack opuścił jej mamę, ale po roku postanowił wrócić i odbudować rodzinę.
Złudna nadzieja pozostawała do 10 urodzin ich córki. Po śmierci babki, czyli
mamy Juli sprawy przybrały ponownie dramatyczny wygląd, a małżeństwo rozpadało
się i zbierało ponownie. Teraz sprawa miała się finalizować, dlatego też
zorganizowano wyjazd Emmy do internatu – żeby tylko nie musiała cierpieć. W
rzeczywistości cierpiała jeszcze bardziej, ale nie miała nic do powiedzenia w
tym temacie. Ojciec często wracał do domu pijany do nieprzytomności, często
wzniecając wtedy awantury, które czasem skończyły się dla matki rudej nie zbyt
ciekawie. Parę razy także i jej się dostało, gdy chciała uspokoić swojego tatę.
Rozbrzmiał dzwonek oznajmujący
początek lekcji. Uczniowie wtoczyli się do sali. Korzystając z nieobecności
nauczycielki wszyscy zajęli się rozmowami. Właśnie podeszła do niej grupka
dziewczyn, by jej się przedstawić, gdy ruda kątem oka zauważyła wchodzącego do
sali wysokiego bruneta o grafitowych oczach i kwadratowej szczęce. Chłopak z
pociągu, olśniło ją. Wymieniwszy się z koleżankami z klasy imionami, siadła do
ławki nie przestając spoglądać w stronę młodzieńca. Znała już wszystkich ze
swojej obecnej grupy, tylko jego nie mogła złapać od rana. Mimo, że był
zapisany na parę kursów wraz z nią, ale od początku dnia nie pojawił się na ani
jednym. Wiedziała, że ma na imię Peter i jest w jej wieku, ale nic poza tym. No
i jeszcze to, że wiele dziewczyn za nim szaleje, ale to akurat mało ją
obchodziło. Przez całą lekcję zastanawiała się gdzie wcześniej mogła go
widzieć.
Całą godzinę była nieobecna. Nie
lubiła ciasnych przestrzeni, znacznie bardziej pociągał ją las, który już po
raz n-ty widziała tego dnia przez okno. Postanowiła, że po zajęciach pójdzie
zwiedzić okoliczne tereny. Słyszała, że gdzieś w sąsiedztwie jest stajnia,
którą również bardzo chciała odwiedzić. Jako, że pierwsze lekcje koncentrowały
się na organizacji roku, Emma mogła sobie pozwolić na nieuwagę.
Z upragnieniem odliczała minuty do
dzwonka. Gdy wyczekiwany dźwięk wypełnił salę, momentalnie zerwała się na równe
nogi. Zgarnęła zeszyty do torby i nie słuchając już nauczycielki pomknęła do
drzwi. Na korytarzu zderzała się z różnymi uczniami, którzy nie wiele robili
sobie z jej osoby, jakby byli jedyni i najważniejsi w całej szkole. Z trudem
przedostała się na dziedziniec z ogromnym, kamiennym orłem, który wyglądał
jakby miał się zerwać do lotu. W dziobie dzierżył wstążkę, która zaczynała się
przy jego nodze, zakręcając się wokół niej, a kończyła figlarnie muskając
powietrze, jakby faktycznie wiatr mógł nią poruszać. Rzeźba nadgryziona już
zębem czasu, sypała się w rękach – w jednym miejscu brakowało kawałeczka,
gdzieś indziej faktura piór wyblakła. To samo stało się ze wstążką, na której
wyryto łacińskie zdanie, ale na ten moment nikt nie potrafił przeczytać, gdyż
litery się zatarły. Szkoła powoli pustoszała, dając znak że skończyły się
zajęcia.
Rudowłosa przeszła przez most, pod
którym rozpościerała się fosa. Wartka woda pulsowała na dole, szumiąc niczym
rzeka. Weszła do lasu, lecz od razu skręciła w boczną ścieżkę. Wędrowała tak
chwilę, wdychając czyste, leśne powietrze, nieskażone samochodami, od których
roi się Londyn. Zapominając o świecie dookoła niej, rozmyślała o grafitowych
oczach, które tak bardzo skądś kojarzyła. Nie wiedziała tylko skąd. W końcu
wyszła na ogromną polanę, a przed nią rozpościerała się przepiękna, angielska
stajnia, do której prowadziła żwirowa droga. Po jej prawej i lewej stronie
znajdowały się ogromne padoki, po których biegały rozentuzjazmowane konie. Emmie
zabiło mocniej serce. Przyśpieszyła kroku, nieznacznie muskając palcami białego
ogrodzenia. Gdy dotarła do stajni nie mogła oprzeć się by zajrzeć do środka.
Rozejrzała się na boki i lekko pchnęła duże, drewniane drzwi. Pod wpływem
skrzypnięcia wszystkie głowy zwierząt skierowały się w jej stronę. Parę z nich
zarżało ciekawsko. Ruda podeszła do pierwszego boksu, z którego wyglądała
kasztanowata klacz. Pogłaskała ją po mlecznych chrapach, a z kieszeni bluzy
wyciągnęła kawałek jabłka. Koń schrupał smakołyk z apetytem. Głaskała ją
jeszcze chwilę, gdy nagle zza drzwi od paszarni wyłonił się stajenny. Ubrany
był w nieco przetarte ogrodniczki, zielone gumiaki i czarną koszulkę. Jego
twarz zdobiły połyskujące kropelki potu. Na oko miał coś koło pięćdziesiątki.
Był silny, krzepki, ale umęczony swoją pracą. Dość pokaźny brzuch zdradzał
słabość do obżarstwa i piwa. Zapewne posiłki kończone były długimi popołudniami
spędzonymi przed telewizorem. Na twarzy odznaczał się tygodniowy zarost i
policzki pokaleczone bliznami. Od razu, gdy wyszedł zauważył Emmę przy jednym z
boksów. Zmierzył ją wzrokiem, po czym odstawił trzymane wcześniej wiaderka,
których ruda nie zauważyła.
- Co tu robisz? – powiedział
zimnym tonem, który mówił, że nie zbyt lubił gości w stajni.
- Zwiedzałam okolicę – bąknęła z
niepokojem – I chciałam się spytać czy potrzebujecie kogoś do pomocy przy
koniach.
Na te słowa stajenny rozpromienił
się szeroko, wytarł ręce o koszulę i podszedł do niej z wyciągniętą przyjaźnie
dłonią.
- Zawsze i wszędzie – ruda
odwzajemniła uścisk – Witaj w Cavier’ze. Ja jestem Frank Deesmoond.
- Emma Hightoon.
- Chodzisz do tej szkoły?
- Tak – skinęła głową - Jestem na
drugim roku, choć jestem tu nowa.
Frank przyglądał jej się chwilę,
po czym odwrócił się na pięcie i gestem nakazał by szła za nim.
- Znasz się na koniach?
- Tak. Jeździłam w dzieciństwie i
pomagałam u babci w gospodarstwie, w tym także przy koniach. Umiem je
oporządzić, przygotować do jazdy, a także wykonywać podstawowe czynności przy
koniu i w stajni.
Te wiadomości widocznie
usatysfakcjonowały stajennego, który zmienił temat – rozpoczął opowieści o
każdym z koni.
Emma dowiedziała się, że w całym
ośrodku aktualnie przebywa dwadzieścia koni, w tym 7 klaczy, 7 ogierów i 6
wałachów. Każdy na swój sposób był cudowny. W szczególności jej uwagę przykuł
siwy wałaszek rasy KWPN imieniem Moon, który nie posiadał jeźdźca w szkółce. W
jej sercu zrodziła się nadzieja, że za pomoc będzie mogła choć przez chwilę na
nim pojeździć. Podziękowała Frankowi za oprowadzenie ją po stajni i po raz
setny wyraziła wdzięczność za to, że będzie mogła pomagać. Gdy miała kierować
się do wyjścia, usłyszała miarowe uderzanie kopyt zdenerwowanego zwierzęcia o
drewno. Mimowolnie zawróciła i podeszła do tylnych drzwi. Uchyliła je
nieznacznie. Tyle wystarczyło, by w kącie malutkiej polanki, którą okalał
żywopłot, odnaleźć źródło dźwięku. Pośrodku podwórka stała szopa, z drzwiami od
boku angielskiego, lecz obydwa skrzydła pozostawały zamknięte. Skróciła dystans
o kilka metrów i przycupnęła przy dziurze w deskach. Przyłożyła doń oko i w tym
momencie w piersi zabrakło jej tchu. Ujrzała kasztanowato-srokatego konia,
który stał dumnie, a przednim kopytem miarowo uderzał w deski. Od czasu do
czasu parskał nieznacznie, w ten sposób okazując swe niezadowolenie. Nie
widziała jego łba, więc tylko wyobrażała sobie jak mógł wyglądać. Od razu było
widać, że koń jest zaniedbany – wytarty i postrzępiony ogon, sfilcowana, brudna
i przydługawa grzywa spadała kaskadami na mocną szyję. Całe ciało zdobiły
sklejki, a także parę blizn. Nie było śladu nowych ran, a przynajmniej tak się
wydawało.
Jak gdyby w odpowiedzi na to ogier
zwrócił kasztanowatą głowę z dużą latarnią na pysku i cudownymi, rybimi oczami.
Mleczne chrapy zdobiło parę przecięć. Z niektórych sączyła się krew, ale
większość zdążyła się już zasklepić. Emma odruchowo cofnęła głowę. Nie chcąc płoszyć
konia, podniosła się z ziemi jak najciszej potrafiła i skradając się wróciła do
stajni.
Stajennego odnalazła w boksie Roseville,
dziewięcioletniej klaczy rasy fiordzkiej. Właśnie wymieniał ściółkę, gdy
podniósł się na jej widok. Uśmiechnął się i pogodnym tonem powiedział:
- Myślałem, że już wyszłaś. Pomóc
w czymś?
Dziewczyna zawahała się, lecz po
chwili twierdząco skinęła głową.
- Na zewnątrz… Jest tam szopa, na
tyłach stajni – na te słowa Frank nieco pobladł, lecz dalej z uwagą słuchał –
Tam jest koń. Czemu?
- Picasso. Zbyt narwany do
ujarzmienia, czy zajeżdżenia. Dlatego tam stoi.
- Wypuszczany jest chociaż?
- Oczywiście – odpowiedział
zdziwiony.
- On ma rany… - mruknęła.
- Wiem, lecz on nie chce sobie
pomóc. Ktokolwiek się do niego zbliży, chłopak reaguje tak samo – wspina się,
kładzie uszy po sobie, kopie. Ciężko mu przemówić do rozsądku – Frank zamyślił
się na chwilę – Lepiej będzie dla Ciebie, żebyś do niego nie podchodziła.
Ruda kiwnęła głową, na znak, że
zrozumiała. Pożegnała się i szybkim krokiem wróciła do zamku. Po drodze
układała już plan. Szalony, acz możliwy do zrealizowania. Jedyne, co musi
zrobić to pozostawić go w tajemnicy, a kto wie, może jej się uda.
Uśmiechnęła się do siebie. Mam cel, pomyślała.
Nawet Alice i jej humory nie mogły popsuć tak wspaniałego popołudnia, a to
dopiero początek przygód.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz